Zapytałem kiedyś buddyjskiego mnicha o to dlaczego on i jego współwyznawcy poszczą. W swojej odpowiedzi wymienił dwa zasadnicze powody. Pierwszy był mądry, ale dość przewidywalny. Drugi był tak banalny, że utkwił mi w głowie chyba już na zawsze. 

Otóż buddyści poszczą, ponieważ mniejsze obciążenie organizmu trawieniem, pozwala bardziej skupić się na sferze duchowej.  To jasne, że proces trawienia pochłania sporo naszej energii. Jasne też, że gdy jesteśmy przejedzeni to bystrość umysłu jest wręcz niemożliwa. Natomiast gdy jemy tyle ile później spalamy (albo nawet odrobinę mniej), to nasz organizm zachowuję większą przejrzystość zmysłów, a sfera duchowa i uczuciowa jest bardziej wyczulona na pojawiające się wokół nas drgania.

Jest jednak i drugi powód postnych praktyk u buddystów. Tym powodem jest czas. Tak, bo jeśli z codziennych obowiązków skreślimy przygotowywanie, spożywanie i sprzątanie po jednym wybranym posiłku, to zyskujemy sporo czasu, który można wykorzystać na coś innego (buddyści oczywiście przeznaczą go na medytację). Szaleństwo? Nie koniecznie, raczej coś tak zaskakującego, że aż trudno nam to przyjąć. A jednak jest coś ciekawego w rezygnacji z czegoś tak oczywistego jak posiłek, na rzecz czegoś innego.

Bardzo mi się te odpowiedzi spodobały, bo w tej mentalności „mieć mniej”  de facto oznacza „mieć więcej” na coś ważniejszego. To naprawdę bardzo mądre bo zasoby mamy ograniczone. Dlatego każdy wybór jednej czynności oznacza rezygnację z innej. Tymczasem w naszej kulturze niemal wszystko opatrzone etykietowane słowem „post” kojarzy się z tego typu sformułowaniami jak: „racjonalizacja biedy”, „coś chcą mi zabrać”, „wszystkim pokażę ile umiem wytrzymać” itp.

Zupełnie nie widzę sensu tych skojarzeń, a już najmniej tego ostatniego. Bo dla mnie post to jak wędrówka na wysoką górę. Im mniej ze sobą zabiorę, tym łatwiej dojdę na szczyt. Dla jednych post może być rezygnacją ze słodyczy, dla innych z Facebooka, ale w każdym przypadku ma sens jeśli nie jest próbą udowodnienia swojej siły, tylko odcięciem czegoś co ciągnie mnie w dół. Po co mi kolejne wyzwania podczas wspinaczki, skoro lepiej zwyczajnie odciążyć plecak!

Jeśli do tej pory się ze mną zgadzasz, to pewnie teraz się narażę. Narażę się, bo większość z nas chce „mieć” i nawet jeśli z czegoś zrezygnuje, to przeważnie jest to test udowadniający: „zobaczcie mogę bez tego żyć”, a skoro umiem się bez tego obyć, skoro jestem wolny, to po co rezygnować? Jeśli umiem odstawić alkohol na długie tygodnie, to znaczy, że jego brak nie jest problemem, ergo po czasie wstrzemięźliwości czas na szaleństwo. A co powiesz na to, że post ma przygotować do całkowitej rezygnacji z danych przedmiotów, czy zachowań? Jeśli coś choć odrobinę jest dla ciebie ograniczeniem w wybieraniu czegoś lepszego, to dlaczego w ogóle się zastanawiasz? Wywal tego śmiecia i ciesz się wolnością. Nawet jeśli nie jest ona większa niż paznokieć najmniejszego palca, to  tak „niech żyje wolność”!

Piszę o postach i poszczeniu, bo trwa Wielki Post. Wielu rodziców będzie namawiać dzieci, żeby jakoś się w post zaangażowało. Tylko po co?  Przecież w większość przypadków to nie ma sensu, bo te postne praktyki do niczego głębszego nie prowadzą. Osobiście lubię Wielki Post i Adwent – bo mobilizują do wnikliwszego przyjrzenia się sobie i swoim zachowaniom przez dokładnie określony czas. Ale swoje dzieci staram się uczyć, żeby każdego dnia rezygnowały z obciążeń i wybierały dobro. Nie dlatego, że „tak trzeba”, ale dlatego, że tak łatwiej dotrzeć na szczyt. Poście z dziećmi każdego dnia i w dobie uginających się sklepowych półek pokażcie swoim im, że naprawdę MNIEJ ZNACZY WIĘCEJ!